Cisza

Nadchodzący dzień nie będzie różnił się niczym od wczorajszego, ani przedwczorajszego.
Przyszło mi żyć na świecie, w którym nie ma miejsca na zachcianki, takie jak gniew, czy smutek.
Wszelkie emocje dawno zniknęły, pogrzebałam je głęboko pod warstwą rozczarowania, zmęczenia i rezygnacji.
Panuje nieprzerwana cisza. Tak, to ona wykańcza mnie najbardziej.
Życie w nieustającej gonitwie myśli i chaosie rozdzierających uczuć wydawało mi się bezcelową agonią, jednak nie wiedziałam wtedy, czym jest nicość.
Kiedyś jeszcze miałam wybór, a przynajmniej tak mi się wydawało. Mówiłam, prosiłam, krzyczałam ale mój głos jedynie odbijał się echem od ścian, a zdania czekające na odpowiedź zawisały na zawsze w powietrzu. Mówiono mi, że niepotrzebnie się denerwuję, a przecież złość piękności szkodzi. Mówiono żebym nie płakała, bo czarne od tuszu łzy pobrudzą mi białą bluzkę.
Wiedziałam, że odczuwam więcej, że widzę rzeczy, których inni nie dostrzegają. Moja wrażliwość, na którą nikt nie odpowiadał była uciążliwa.
Ile jeszcze mogłam czuć się jak defekt w tym nieskalanym świecie?
Jak długo miałam czekać na głos, który zawzięcie milczał?
Nie chciałam być hałaśliwa, nie chciałam psuć harmonii, dlatego ucichłam.

Początkowo apatia miała koić nerwy, służyć jako tarcza obronna.
Nie wiedziałam jednak, że uciekając od emocji, z których się składam, pozbawię się najważniejszego czynnika, który tworzy mnie człowiekiem. Bałam się bólu, jednak gdybym wiedziała czym jest pustka, zdecydowałabym się cierpieć każdego dnia. Teraz marzę o tym, aby odzyskać utraconą zdolność odczuwania, ale już nie potrafię. Nie potrafię również budzić się codziennie wiedząc, że moją jedyną funkcją jest bycie. Jem jedzenie pozbawione smaku, oglądam wyblakłe obrazy życia codziennego, czuję się jak bierny pionek otaczającej rzeczywistości.
Tak bardzo chciałabym żyć, a nie tylko istnieć...

Przeważnie spędzam dnie wpatrzona w okno. Daje mi to namiastkę życia, które kiedyś prowadziłam, urozmaica szarą rzeczywistość. Przysiadam na parapecie i przecieram zaparowane szkło.
Biel rozciąga się długim pasmem pośród drzew. Zaraz za nimi, wznoszą się zaśnieżone góry, których szczyty nikną gdzieś wysoko w chmurach. Czasem wyobrażam sobie, że wychodzę na zewnątrz, lecz nigdy tego nie robię. Obserwuję zimowy krajobraz tak długo, aż w końcu zasypiam z głową opartą o szybę i pierwszy raz od dawna mam sen.

Wyskakuję przez okno w zaspę śniegu, miękką i łagodną. Mój upadek jest pierwszą rzeczą jaka niszczy idealną, białą powłokę, burzy harmonię, rujnuje symetrię. Przez moment leżę nie czując nic, po chwili moje nagie ciało ogarnia mrowienie. Lodowata masa wbija we mnie tysiące sztyletów,  które pobudzają zamrożone nerwy i uwalniają je z paraliżu.
Moja skóra, zwykle w odcieniu mleka, zaczyna się czerwienic. Zastygła krew znowu krąży, a z nią napływają wspomnienia, emocje, uczucia. Czuję jak powoli wyłaniam się z ciemności, w której trwałam.
Lśniące, zapomniane światło przedziera się przez kłęby czarnych chmur.
Nadchodzi brzask. 





Szkarłatna poświata rozlewa się na niebie jak krew, jest piękna.
Już dawno popadłam w marazm jednak teraz czuję, naprawdę czuję. Czerwień na niebie jest przerażająca, fascynująca, wyzwalająca. To granica oddzielająca noc od świtu, zwiastun nadchodzącego słońca, którego tak dawno nie widziałam. Mroczny krajobraz wciąga mnie w otchłań, nie mogę odwrócić wzroku. Zdaje się jakby niewidzialny artysta malował krwią obrazy, które wyśniłam, o których już zapomniałam. Trwam w bezruchu wpatrując się jak zahipnotyzowana. Wydaje mi się, że niebo spala się, by ustąpić miejsca dniowi. Niemal czuję zapach dymu i gorąco na ciele. Jest w tym coś, co mnie porusza, otwieram oczy tak, jakbym nigdy wcześniej nie widziała. Razi mnie blask, gdy obserwuję proces powolnego zanikania czerwonej plamy wśród kojącego błękitu i czuję strach, że to wszystko zaraz zniknie. Z każdym kolejnym mrugnięciem zorza kurczy się, ucieka. Chciałabym ją chwycić, okryć się nią jak płachtą, zmienić się w jeden z czerwonych refleksów, które konsekwentnie rozpływają się w tle. Rozpaczliwie chłonę je wzrokiem, aż zostają już same powidoki.
W końcu nastaje świt, poranne światło odbija się we łzach, które spływają mi po policzkach. Są wielkie, ciężkie i czerwone. Na nowo czuję miłość, strach, gniew, które tak desperacko usiłowałam podarować światu, a które ten świat odrzucił.
Zanoszę się płaczem, przeraźliwym i rozdzierającym, płaczem człowieka któremu coś odebrano, brutalnie wyrwano część współtworzącą jego samego. Krzyk wydobywający się z mojego gardła odbija się echem od gór i porusza lawiny.
Krwawe łzy rozlewają się jak wodospad, wypatruję czegoś  gorączkowo na niebie ale niczego nie dostrzegam.
Śnieg z wolna topi się w pierwszych promieniach słońca, a razem z nim ja.
Kiedy mój głos milknie świat znów pogrąża się w ciszy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Odbicia